poniedziałek, 30 czerwca 2014

Chapter II

         Wszystkie drogi prowadzą w jednym kierunku - 

czyli rodzicielskie rady i samochwalebne ballady



          Zastanawialiście się kiedyś, ile widziała walizka? Zapewne dużo, a ta należąca do rodziny Collinsów jeszcze więcej - stringi, które Jadelyn wkładała do niej, kiedy mąż nie patrzył, wełnę, bo w schowany przed całym światem Merkucjusz lubił oddawać się dość babcinemu zajęciu, jakim jest robienie na drutach, gazety naukowe, którymi Edwart Albert i Marcel Pythagoras wypychali boczne jej kieszenie, a także staniki, z pokaźnymi poduszeczkami w miseczkach, które Faith i Calumet zawsze miały ze sobą, na wypadek spotkania Stevena Tylera.
          Tego ranka walizka Collinsów zobaczyła jednak to, czego zdecydowanie nie powinna i zapewne gdyby mogła protestować nie chciałaby zobaczyć - a mianowicie dwa wytatuowane tyłki naszych kochanych sióstr, które usiadły na niej, równocześnie próbując ją domknąć i, pomimo miliona fatałaszków wystających na wszystkie strony, dopiąć na zamek. Przedsięwzięcie zwieńczył jednak upragniony sukces, pomimo że walizka zapewne pod wpływem niecodziennych widoków, jakimi zaiste są duże mięśnie pośladkowe sióstr Collins doznałaby szoku psychicznego, gdyby tylko posiadała psychikę.
          Nim jednak owy nieszczęśliwy przedmiot, który dostał ważną misję dostarczenia w swym wnętrzu wszelkich przedmiotów, które nasze bohaterki nazywały swymi "ruchomościami" znalazł się w obecnym miejscu swego pobytu, musiał przejść długą drogę rozpoczynającą się obijaniem, bo przecież po co siostry mają się trudzić ze znoszeniem tych kilogramów skoro gdy zepchną ją ze schodów grawitacja umieści przedmiot na parterze domu - jak widać tutaj Faith i Calumet wykazały się niemałą znajomością fizyki i pierwszej zasady dynamiki Newtona, co pewnie miały po swych jakże uzdolnionych braciach - a zwieńczając ją brutalnym wyrzuceniem z bagażnika.
          Przenieśmy się jednak do obecnego miejsca pobytu walizki, a co za tym idzie do naszych głównych bohaterek, bo przecież to o nich ta historia, a nie o przedmiocie wielokrotnego użytku, jakim jest walizka. Aktualnie więc, z podniesionymi głowami i wyniosłym spojrzeniem Faith i Calumet kroczą po płycie brytyjskiego lotniska, ciągnąc za sobą, co? A właśnie ową nieszczęśliwą walizkę. Posiadają tylko jedną, ponieważ jak na rasowe siostry przystało, swymi rzeczami nieustannie się wymieniają. Jednak tutaj siostrzana miłość się kończy, bo nie robią tego w sposób najzwyklejszy w świecie, jak zwykłe rodzeństwo, czyli: Ej, pożyczysz mi bluzkę w kwiaty? a wtedy druga radośnie ćwierka: Jasne, czego się nie robi dla rodziny! O, nie do tego schematu zarówno Faith, jak i Calumet sporo brakuje. W ich wydaniu jest to wyrafinowana konwersacja, z wyszukaną argumentacją. Czyli odbywa się do na zasadzie, że gdy jedna z nich wpada do pokoju drugiej z okrzykiem: Bluzka w kwiaty za czerwone spodnie! zaczynają się targi, niczym na ruskim bazarze. Po chwili cały dom jest wypełniony wrzaskami: Dorzuć jeszcze bransoletkę z paciorkami!, Bluzka w kwiaty jet warta co najmniej dwóch par spodni! albo w krytycznych momentach Wal się i weź tę szmatę, i tak co nie założysz, dalej będziesz brzydka! W efekcie Jadelyn i Merkucjusz wiedzą, że Faith i Calumet najlepiej kupować takie same rzeczy i w dodatku w takim samym rozmiarze, żeby nie miały się o co kłócić.
          Omińmy resztę jakże nudnej i nie wartej uwagi podróży walizki, która po chwili zniknęła na taśmie, gdzie nadawano bagaż - jedynym ciekawym elementem tego zdarzenie, była krótka walka rodziców z Calumet, która koniecznie chciała dostać się lukiem bagażowym do samolotu - i przejdźmy do chyba najsmutniejszego momentu każdego wyjazdu, a mianowicie pożegnać. Nikt nie szczędził łez - ani Jadelyn, która już zaczynała tęsknić za swymi dwoma najstarszymi pociechami, ani Merkucjusz, któremu przy "rodzinnym uścisku" Faith niechcący zmiażdżyła stopę butem na koturnie.
- Moje biedne córeczki wyjeżdżają w świat. - łkała spazmatycznie ich matka, a patrząc na niewzruszone i kamienne miny swych córek zaczęła potrząsać swoim mężem - Boże słodki, Merkucjusz, jakie one są blade! - tu nastąpiła przerwa w matczynym przemówieniu, bo Jade złapała stojącą bliżej Calumet za policzki by rozciągać jej twarz, jakby była z gumy. - Mają takie marne miny, przecież nie możesz je wysłać za ocean w takim stanie!
          Jednak jak wielki szok przeżyli, gdy obie siostry zaczęły protestować nie dowie się nikt, bo słowami opisać się tego nie da.
- Oh, ależ skąd, nam nic nie jest...
- Po prostu nie uśmiechamy się...
- ... żeby swoje olśniewające uśmiechy zostawić dla Los Angeles. - dokończył razem, jak to miały w zwyczaju siostry Collins.
          Po chwili ochłonięcia, której potrzebowali rodzice wyrodnych córek, pierwszy zabrał głos Merkucjusz, który jako głowa rodziny rozpoczął kazanie pod tytułem: Jak coś spierdolicie, to wam uprzykrzymy życie.
- Pamiętajcie, jak tylko od ciotki dojdą nas słuch, że... no nie wiem, na przykład ćpałyście na dachu budynku...
- Ej, my nigdy nie ćpałyśmy na żadnym dachu! - przerwała ojcu Calumet.
- Ale to świetny pomysł! - wypaliła Faith i poklepała swojego ojczulka po plecach. - Dzięki tato!
          Na te słowa Jadelyn wybuchnęła płaczem, mają przed oczami obraz swych córek siedzących w więzieniu w stanie Kalifornia, tyle kilometrów od domu. Merkucjusz rzucił się by pocieszyć żonę czymś w stylu One przecież tylko żartują, ale wyprzedziła go Faitht:
- Nie martw się mamo... - pogładziła czule swą rodzicielkę po plecach, a Calumet dodała pocieszającym tonem:
- Przyślemy ci trochę trawki z LA.
- Dziewczyny!
          Merkucjusz Collins postanowił wkroczyć do akcji, gdy jego wyrodne córeczki niemalże doprowadziły matkę do załamania nerwowego. Jednak i na to siostrzyczki miały gotową odpowiedź:
- No wiesz co, tatulo...
- Mógłbyś się wstydzić...
- Wyobraź sobie...
- Że samolot, którym leciałyśmy spadł do oceanu...
- A ostatnią rzeczą, jaką ty nam powiedziałeś, było zwrócenie nam uwagi, że źle się zachowujemy. - dokończyły równocześnie.
- I jak ty byś mógł z tym dalej żyć? - zapytała podparta rękami na biodrach Calumet, a Faith pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Tak, czy inaczej nie możemy już patrzeć jak się z nami meczycie...
- Dlatego wychodzimy.
- Żegnajcie! - zawołała na odchodnym Faith, a rodzice mogli jeszcze usłyszeć jej poetycki wywód - Oto ten dzień, siostro. Dzień, w którym dwie desperatki postawią swoją brytyjską stopę w Los Angeles, sprawiając, że cały świat zatrzyma się na kilka sekund, by podziwiać te dwie, wspaniałe damy, którym nikt nie ośmieli się przeciwstawić...
          Pozostałe słowa utonęły w krótkim pisku, który po chwili przerodził się w brzydkie słowo, gdy starszą Collinsównę potrącił jakiś człowiek, widocznie spieszący się na swój samolot.
- Nikt oprócz jakiegoś idioty, który zdecydowanie ma problemy ze sterydami. - wymruczała jeszcze pod nosem, ale tym razem usłyszała to tylko Calumet. 


__________________________________________________________


To już czerwiec? Zaraz, zaraz, ostatni dzień czerwca? Kiedy to zleciało?!
...
Powinnam się wstydzić.
Nie chciałabym się wam teraz pokazywać. Potrzebuję czapki niewitki na ryj.
Cóż, rzeczywistość... Pomysł na śmierć każdego dnia.

czwartek, 8 maja 2014

Chapter I


Jednokierunkowa fajka pokoju - czyli jak świętować, by potem żałować...



     - Musicie wyjechać...
    Nie, moment... Przeszliśmy odrobinę za daleko, więc wrócimy się kawałeczek...
    Można, by rzec, że całe zamieszanie zaczęło się zaraz po zakończeniu roku szkolnego, kiedy to Calumet w towarzystwie starszej siostry, Faith Hope Destiny postanowiły uczcić zdobyte dyplomy i świętować w towarzystwie swoich hipisowskich znajomych.
    Jednakże sprawa jest nieco bardziej skomplikowana i potrzeba trochę czasu i cierpliwości, by się z nią oswoić. Otóż... Wszystko miało swój początek w dzień urodzin drugiej i ostatniej już córki przeuroczego małżeństwa z Worcester, kiedy to położne z uznaniem stwierdziły, że tak głośnego porodu jeszcze nigdy nie odbierały. Wrzeszczeli wszyscy: wrzeszczała matka, ponieważ kolejna ciąża poważnie dała się we znaki; wrzeszczał ojciec, który dopiero dowiedział się o płci dziecka; wrzeszczała pierworodna córka Collinsów, gdyż od razu wyczuwała kłopoty związane z najnowszym członkiem rodziny; wrzeszczał najnowszy członek rodziny; wrzeszczał lekarz, nie mogąc skupić się na zawiązywaniu pępowiny; wrzeszczał także zbieg z Oddziału Intensywnej Opieki Psychicznej, który właśnie błąkał się labiryntem sterylnych korytarzy w szpitalu... Podsumowując: Goło i wesoło.
    Nikt wtedy nie przypuszczał jednak, jak bardzo Jadelyn i Merkucjusz będą mieli pod górkę ze swoimi małymi "aniołeczkami", bo tak właśnie zwykli je nazywać do trzeciego roku życia.
    Mijały godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata... Aż dotarliśmy do dwudziestego ósmego czerwca... I właśnie ten dzień miał zaważyć o losach dwóch nastolatek z przedmieścia.
     - Myślałam, że nigdy nie skończą nawijać - mruknęła zmęczona rudowłosa, pospiesznie zdejmując z siebie obcisłą, granatową marynarkę.
    - Bardzo się cieszymy, jak niesamowite wyniki osiągnęła tego roku nasza placówka- zaszczebiotała blondynka, idealnie naśladując sztucznie podekscytowany głos pani dyrektor.
    - Te wakacje muszą być epickie- pisnęła rozochocona osiemnastolatka z przeogromnym bananem na twarzy.
    - I będą- potwierdziła jasnowłosa, uśmiechając się w myślach na wspomnienie poprzedniego lata, kiedy to każdy kolejny dzień wraz z porankiem stawał się dla nich obu niespodziewaną akcją - Imprezy, balangi, domówki, biby, potańcówki, prywatki, biesiady, hulanki, melanże... A w między czasie koncert Aerosmith!!!
     Szły teraz bardzo powolnym krokiem jedną z węższych alejek, jakie znajdowały się w ich ulubionym parku, w którym to niewątpliwie spędzały największą ilość wolnego czasu. Calumet, choć o wiele niższa od starszej siostry, sprawnie dotrzymywała jej kroku. Obie już od września skrzętnie układały szczegółowy plan spędzenia tych dwóch miesięcy w oparciu o swoją świętą i błogosławioną listę marzeń, a teraz każda z nich usiłowała przypomnieć go sobie po kolei. W pozorowanej ciszy i spokoju kierowały się w stronę niewielkiego lasu dębowego, w którym to miało odbyć się ich dzisiejsze spotkanie i huczne rozpoczęcie wolności. Jako że Calumet Collins została wysłana do szkoły wcześniej, wraz ze swoją starszą siostrą, obie przed kilkunastoma minutami oficjalnie zakończyły edukację w liceum i - wbrew wszystkiemu - były z siebie bardziej dumne, niż kiedykolwiek wcześniej, dlatego też odczuwały ogromną potrzebę podzielenia się radością ze znajomymi.
    Równo z przekroczeniem niewidzialnej granicy, oddzielającej normalną, szarą rzeczywistość od barwnego świata pokoju, miłości i kwiatków, ich uszy zostały zaatakowane przez wyjątkowo sfałszowane dźwięki nienastrojonej gitary. Wyszczerzyły się do siebie i pędem puściły się w kierunku grupki młodych ludzi, okupujących barwny koc w fantazyjne wzory. Oczywiście, nie trudno się domyślić, że nasze kochane siostry Collins przybyły jako ostatnie. Dumnie zsunęły buty ze stóp, jak przystało na prawdziwego miłośnika przyrody, po czym zajęły wyznaczone przez "głowę posiedzenia" miejsca.
    - Niech miłość i pokój będą z wami!- pozdrowiła je piskliwym głosem blondynka z wyjątkową szopą na głowie, przyozdobioną barwną, wzorzystą opaską oplatającą jej głowę. Całość jej fantazyjnego stroju dopełniała długa spódnica, w różnokolorowe kwiaty, co z dalszej odległości upodabniało ją do niebywale oczojebnej tęczy. Jej towarzysz, siedzący nad ową nienastrojoną gitarą, która swoją drogą miała tylko jedną strunę, więc dało się na niej wybrzdąkać co najwyżej riff z "Smoke on the Water", był ubrany w szerokie dzwony oraz kamizelkę, która odsłaniała jego nagi i niesamowicie owłosiony tors. Pozostałe osoby, w tym siostry Collins ubrane były w co wygodniejsze części szkolnego mundurka, ponieważ tych mniej komfortowych zdążyły się pozbyć po drodze do miejsca spotkania.
    Jako że wszyscy zebrani uznawali się za Dzieci Ziemi, wspaniałomyślnie ściągnęli jeszcze skarpetki, by nie deptać swojej matki, tym samym uwalniając niezbyt przyjemny zapach kończyn dolnych w letnie i upalne dni - czy jednym słowem odór spoconych stóp. By pozbyć się owej symfonii niezwykle drażniących nos perfum jednogłośnie postanowiono zastąpić ją dymem z fajki pokoju. Dzieci Kwiaty, zasiadając w kole zaczęły więc podawać sobie podłużny przedmiot, wyglądający na podobieństwo fajki używanej przez amerykańskich Indian. Gdy po chwili starsza z sióstr Collins, której imię dosłownie znaczyło wiara, nadzieja, przeznaczenie, choć ani szczególnie nie była osobą specjalnie wierzącą, nie spełniała pokładanych w niej nadziei, że da młodszemu rodzeństwu dobry przykład, a jej przeznaczeniem na pewno nie było skończenie medycyny na Harvardzie, zaciągnęła się dymem, lekko się przy tym krztusząc i zakończyła pierwszą kolejkę, postanowiono podawać sobie przedmiot ponownie z rąk do rąk, by rozpocząć kolejną rundę.
    I tym sposobem, gdy Faith wraz z Calumet przekroczyły próg swojego jednorodzinnego domu w niekompletnym stroju z zakończenia roku szkolnego, w poczochranych włosach, w których tu i ówdzie można było się doszukać wystających źdźbeł trawy i w dodatku na bosaka, bo buty pozostały w odległym o kilkanaście minut drogi parku, wprawiły swych rodziców w niemałe osłupienie. Ich zdziwienie okazało się tym większe, że ich córki pozdrowiły ich hipisowskim "Niech miłość i pokój będzie z wami!" i w dodatku postanowiły pozostać w obcisłych spódniczkach, nieodłącznym elemencie ich szkolnego stroju, ale za to pozbywając się dolnej partii bielizny. Już po chwili obie nastolatki paradowały po salonie z koronkowymi majtkami w ręku tłumacząc bliskim załamaniu psychicznego rodzicom, że to zdrowo gdy przewiewa ci intymne zakątki ciała.
   Przenieśmy się jednak do teraźniejszości. Calumet i Faith, które już odzyskały zdolność racjonalnego myślenia i, ku uldze swojej rodzicielki, Jadelyn, miały już na sobie kompletną bieliznę, siedziały na kanapie wysłuchując, jak to zhańbiły swój ród i przyniosły wstyd rodzinie.
   Wróćmy jeszcze na chwilę do owej kanapy, która była z Collinsami od czasu przeprowadzki do Worcester, a mianowicie od pamiętnego dnia 21 maja 1987 roku, w którym to Merkucjusz ofiarował niezwykle kosztowny prezent w postaci jednorodzinnego domu na przedmieściu swojej świeżo poślubionej żonie, Jadelyn. Od tego czasu sofa przeżyła z tą rodziną lepsze i gorsze chwile - pamiętała, gdy Jade odeszły wody płodowe podczas oglądania tysięcznego odcinku jej ulubionej opery mydlanej, którego nie dokończyła, ponieważ pierwsza z córek postanowiła już ujrzeć świat w całej okazałości; pamiętała gdy małe siostrzyczki postanowiły nadać jej niezwykłości, barwiąc ją na kolorowo plakatówkami; pamiętała poród ich kotki Madelyn, która właśnie na niej spłodziła swoje kociaki. No i pamiętała największą dotychczas pogadankę, jaką przeżyły siostry Collins, kiedy to z okazji osiemnastki starszej z nich postanowiły wspaniałomyślnie wytatuować sobie logo swojego ulubionego zespołu Aerosmith w szczególnym miejscu, gdzie światło nie dociera, którym okazały się lewe pośladki.
   Jednak nawet wykład o nieszanowaniu swojego ciała nie mógł się równać z tym, co teraz przeżywały nastolatki, bowiem w salonie Collinsów odbywała się teraz prawdziwa ostra jazda. I ciężko stwierdzić, kto z całej czwórki był bardziej nabuzowany. Z ust opanowanych zazwyczaj Merkucjusza i Jadelyn jedno po drugim sypały się nieocenzurowane szczątki zdań, co nastolatki przyjmowały z wypiętą piersią- w znaczeniu metaforycznym i dosłownym. W niewielkim domu rodzinnym przy Sharpe Road 52 rozgrywała się prawdziwą walka na śmierć i życie: ułożona pani adwokat z przykładnej rodziny prawniczej i bezwzględny negocjator kontra dwie nastolatki z tatuażami na dupie. Jakby nie patrzeć, rezultat był oczywisty, a mimo to obie dziewczyny zaciekle walczyły o swoje przywileje.
    - Postanowione!- warknął oschle Merkucjusz, po czym zacisnął usta w wyjątkowo prostą linię- Wyjeżdżacie...
    - Och, czyżby perfekcyjni rodzice nie dawali już sobie rady z naszymi małymi cukiereczkami?- odezwał się niewysoki czternastolatek w okularach na nosie, który właśnie w tej chwili pojawił się w pomieszczeniu w towarzystwie swojego starszego o rok klona.
    Jak już zapewne się przed chwilą zorientowaliście, Calumet i Faith nie były jedynaczkami... Cóż... To akurat jest dość oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, iż były siostrami, co wykluczało ich przynależność do grupy rozpieszczonych bachorów bez rodzeństwa. Ale chodzi bardziej o to, że Calumet i Faith nie były jedynymi dziećmi Jade i Merkucjusza. Otóż z końcem listopada 1998 roku na świat przyszedł Edward Albert, a dokładnie rok po nim pojawiła się ostatnia pociecha Collinsów- Marcel Pythagoras. Kilkuletnie wówczas siostry od razu wyczuły, że z małymi szkodnikami będą same kłopoty, więc, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, przykleiły ich taśmą do ściany i poczęły rzucać w nich pistacjami, konsekwencją czego jest paniczna fobia dwóch młodych osobników, która trwa do dnia dzisiejszego.
    - Bardzo dobrze, że jesteście- ucieszyła się matka, klaszcząc w dłonie z wyraźną ulgą.
    Chłopcy uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, co oznaczało tyle, że za moment urządzą starszym siostrom prawdziwe piekło, wcielając się w rolę bezbronnych aniołeczków, z którymi nigdy nie ma żadnych problemów.
    - I to są właśnie ludzie godni nazwiska Collins- Merkucjusz z zadowoleniem i dumą w oczach wskazał na synów.
    - Litości- mruknęła Faith, wykręcając młynka oczami- Połowa społeczeństwa nosi to głupie nazwisko.
    Oczywiste jest, że dziewiętnastolatka przesadzała, bo w całym swoim życiu poznała jedynie dwie osoby spoza swojej rodziny, które takowe nazwisko by posiadały, ale można ją usprawiedliwić, gdyż to Tyler było nazwiskiem jej marzeń i niejednokrotnie wyobrażała sobie, jak, ubrana w bikini, wyprawia wesele z wokalistą Aerosmith. Nieważne, że mężczyzna śmiało mógłby być jej dziadkiem.
    - Grabisz sobie, młoda damo!- upomniała ją rodzicielka, na co ta tylko wyszczerzyła się do siostry i w spokoju czekała na dalszy ciąg wydarzeń.
    - Powinnyście być jak Edward i Marcel- wtrącił się główny żywiciel domu- Mają najlepsze stopnie w szkole, są grzeczni i kulturalni, nie kłócą się...
   - My też się nie kłócimy!- przerwała Calumet z obrażoną miną.
   - Nie przerywają, kiedy mówią dorośli- kontynuował swój wywód, dodatkowo zgrubiając swój głos, aby wydawał się bardziej doniosły i poważny.
   - Jesteśmy dorosłe- przypomniała mu Faith, po czym w jej głowie automatycznie ukazał się obraz ich wytatuowanych dup, więc inteligentnie doszła do wniosku, że dalsze ciągnięcie konwersacji na pewno jej nie popłaci.
    - Musicie wyjechać- odparł stanowczo Merkucjusz- To dobrze wam zrobi. Nam wszystkim.
    - I nawet nie próbujcie się wymigiwać- powiedziała zapobiegawczo Jadelyn- Już rozmawialiśmy z wujkiem Henry'm. Jutro macie samolot do Los Angeles...
    I tak właśnie rozpoczęła się historia lata '69 w 2013 roku...
    Niektórzy mówią, że wiara umiera ostatnia, inni, że to nadzieja. Cóż... My mamy obie, ale tym razem wygrało przeznaczenie... Z niewielką pomocą fajki pokoju*...
___________________
Od autorek:
Pierwszy rozdział!!!
Strasznie się cieszymy, że ruszyłyśmy na dobre z tym opowiadaniem!!! Obie nie mogłyśmy się doczekać i mamy nadzieję, że pokochacie Calumet i Faith tak, jak my.
To opowiadanie... Będzie inne niż wszystkie, tego jesteśmy pewne...
CIESZCIE SIĘ Z NASZEJ DOBROCI, A ROZDZIAŁ DRUGI JUŻ ZA TYDZIEŃ! :)
Zapraszamy też do zakładki z bohaterami i zwiastunem... A ponieważ spamiliście pod prologiem powstał SPAMOWNIK. A jak zobaczymy spam pod rozdziałami, to dorwie Was krwiożerczy potwór spaghetti (nawet, jeśli jesteście Cran, bo potwór nie wybacza nikomu). A jako przestrogę zamieszczamy bajkę o wschodnim wietrze... Wschodni wiatr jest bowiem przerażającą siłą, która obraca w pył wszystko, co napotka na swej drodze. Odnajduje niegodnych i wyrywa ich z ziemi, by smażyli się w najgłębszych czeluściach piekła...
*Słowo calumet (dla mniej rozgarniętych sklerotyków- imię jednej z bohaterek) oznacza fajkę pokoju w języku angielskim.
**Dla kompletnych ciemniaków z angielskiego dodaję, że imiona starszej z sióstr, czyli Faith Hope Destiny oznaczają dosłownie wiara, nadzieja, przeznaczenie.
Dziękujemy za wszystkie komentarze i życzymy miłego rycia psychy z siostrami Collins <3
~Kocia3ek i Fay

sobota, 8 marca 2014

Prologue

         Jednokierunkowa partia pokera - czyli jak zwycięstwo może przysporzyć kłopotów, w postaci pięciu idiotów...

 

 - Martini, wstrząśnięte, nie mieszane - zaszczebiotała blondynka uczepiona ramienia starszego od niej o dobre dwadzieścia lat faceta, trzepocząc przy tym rzęsami tak intensywnie, że kelner zaczął się zastanawiać, czy nie nadużywa ona kofeiny.
          Henry Collins, choć żonaty już ponad dwie dekady, lubił towarzystwo młodych panien przy partyjce pokera. A jeszcze bardziej lubił sobie przy tym wypić martini, niczym James Bond w filmach z jego młodości. Wracają do małżeństwa, obrączka leżała sobie teraz spokojnie w kieszeni jego marynarki. Henry ściągał ją przy każdej wizycie w kasynie, a że gościem tutaj był stałym, nie musiał czyścić jej od środka - częste zdejmowanie i zakładanie dokładnie oczyszczało wnętrze tego symbolu ożenku.
- Robi się późno. Postawmy wszystko na jeden, ostatni zakład. Co ty na to?
          Jego przeciwnik, Paul Higgis pokiwał powoli swoją ciężką od nadmiaru trunku głową. Obaj byli już nieźle wstawieni, a ich mocno czerwone twarze miały lekko nieobecny wyraz.
- Czemu nie? Czuję, że moje szczęście wraca.
          Paulowi rzeczywiście przydałoby się szczęście, bo dzisiaj naprawdę mu się nie powodziło. Wyszedł z wprawy, gdyż minęło sporo czasu od kiedy ostatni raz zawitał do Los Angeles by zagrać z Henrym partyjkę na całkiem spore sumy. Cóż, może i był przyjacielem pokerzysty z dawnych szkolnych lat i nie obrażał się na długo, gdy tracił pieniądze w zakładach, ale był też przede wszystkim menadżerem znanego na całym świecie boysbandu One Direction. Jego życie jest w ciągłej drodze, zawsze znajdzie się jakich kraj do odwiedzenia i nigdzie nie zatrzymuje się nigdzie na długo, nawet tu, w Los Angeles. 
          Jednak rozpoczęcie dwumiesięcznej, wakacyjnej przerwy w trasie Paul i Henry postanowili świętować razem, jak za dawnych lat w myśl motta: Cygaro i poker to najlepsi przyjaciele człowieka. 
          I tym oto sposobem znaleźli się na przeciwko siebie przy stoliku w kasynie i teraz, gdy jedna z ich pań do towarzystwa tasowała karty, oni wykładali na środek całe wygrane wcześniej pieniądze. Już po chwili było widać, że stosik Henry'ego zdecydowanie przewyższa niewielką kupkę Paula.
- Oj, Paul, chyba nic z tego. By wyjść i zacząć grę musisz postawić tyle samo co ja, przecież znasz zasady, stary.
          Higgis tylko się uśmiechnął i sięgnął po szklankę martini pociągając z niej łyk, największy tego wieczora. Bełkotał chwilę pod nosem, nim sklecił zdanie, co oznaczało tylko, że alkohol odniósł odpowiedni skutek.
- Drodzy... to znaczy drogię... panię... - zaczął mówić Paul, akcentując każdą końcówkę, ale martini totalnie wybiło mu z głowy wszelkie zasady poprawnej wymowy. Ukłonił się przy tym zebranym przy stoliku kobietom, ale zrobił to tak niezdarnie, że niemal wylał na siebie resztki alkoholu, powodując przy tym chichot owych drogich pań. - i oczywiście ty, drogi mój ty przyjacielu... - tu machnął ręką w stronę Henry'ego. - Biorę was za świadków, że, aby wyrównać stawkę, stawiam... Mój zespół. 
          Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w Higgisa, stwierdzając, że dzisiaj powinien już zakończyć swoją przygodę z wstrząśniętą, nie mieszaną. Tylko Henry, który był równie zlany jak przyjaciel pokiwał głową i z trudem wydusił z siebie krótkie:
- Stoi.
          Dalej rozdanie potoczyło się szybko. Wymiana kart i po chwili obaj panowie siedzieli z kamienną miną do pokera i czekali, aż jeden z nich rzuci decydujące: Sprawdzam. Tym, który nie wytrzymał napięcia okazał się Paul, święcie przekonany, że pokerowa twarz jego przyjaciela jest kolejnym blefem tego wieczoru. Nabrał się na to setki razy i nie zrobi tego ani razu więcej. Rzucił więc swoje karty na stół i patrząc prosto w niewyrażające żadnych uczuć oczy Henry'ego wypowiedział kluczowe słowo:
- Sprawdzam!
- Kolor! - zaszczebiotała blondynka do towarzystwa rozsuwając po blacie karty Paula, tak by każdy mógł zobaczyć układ pięciu kart, wszystkich w jednym kolorze kier. Sam właściciel sekfensji uśmiechał się zwycięsko czekając na ruch Henry'ego, który był już według niego murowanym przegranym.
- Poker - wypowiedział cichym głosem Collins, także rzucając swoje karty na stół. 
- Od dziesiątki do asa, w jednym kolorze. Poker - zaświergotała blondynka, ukazując pięć kolejnych kart w kolorze trefl, którymi właścicielami był nie kto inny jak uśmiechający się zwycięsko i zagarniający wygraną Henry. - Zwycięża pan Collins. - dodała przesłodzonym głosem to, co było już oczywiste.
          Paul wcale się nie załamał. Nie miał nic do nałogowego pokerzysty Henry'ego, który spędzał życie na cygarze i dobrych karcianych partiach, nie miał też nic do jego żony Faustyny, która chodź nawracała wszystko co się rusza, była lekko nawiedzona i przesadnie pobożna, w głębi ducha była sympatyczną kobietą.
          Ale wiedział, że chłopcy będą mieli. I to dużo.